Czy naukowiec musi mieć poczucie humoru?
Pamiętam ze swoich studiów humanistycznych (MISH) i dziennikarskich na Uniwersytecie Warszawskim, że największe powodzenie mieli wykładowcy znani z poczucia humoru. Tacy, co sypali wciąż jak z rękawa żartami i powiedzonkami. Ich zajęcia – nawet jeśli nieobowiązkowe – zapełniały słuchaczami całe aule.
Prawda, że nie zawsze były to żarty najwyższego lotu. Bywało też tak – co tu kryć - że wykłady przeradzały się w ciąg żartobliwych i mało powiązanych ze sobą dykteryjek.
Ale na całe szczęście zdarzało się, że np. błyskotliwa anegdota o znanej postaci czy wydarzeniu była nie tylko chwilą „oddechu” dla słuchaczy, ale trafiała w sedno sprawy. Pozwalała wyjaśnić na przykładzie jakiś problem, naświetlić go w nowy sposób. A przede wszystkim rozbudzała uwagę słuchaczy. Z dużym sentymentem wspominam seminaria nieżyjącego już historyka z UW, prof. Andrzeja Garlickiego, który był mistrzem krótkich, celnych anegdot i ironicznych ripost.
Sam zresztą myślę, że zainteresowałem się epoką starożytną - nastolatkiem będąc – dzięki iskrzącym się humorem książkom prof. Aleksandra Krawczuka o tej epoce. A rozbudzona tymi lekturami ciekawość trwa do dzisiaj.
Piszę o tym wszystkim, aby zwrócić uwagę, jak ważny może być humor i dowcip w popularyzowaniu wiedzy.
Jeden jedyny przykład: popularność strony na Facebooku (o niezbyt cenzuralnej) nazwie: „I fucking love science” (dziś blisko 18 mln „lajków”). Jej mottem są słowa pisarza science fiction, Isaaca Asimova, według którego „najbardziej ekscytującym słowem w nauce nie jest +eureka+, ale +zabawne...+”. Ano właśnie!
Z polskich portali można wspomnieć o profilu – nazwijmy to - „figlarno-naukowym” - wymienię www.crazynauka.pl/ czy nieco mniej znane „fizyczne przekąski” http://www.fiztaszki.pl/ , stronę założoną przez młodych krakowskich fizyków. Wszystkie te trzy portale łączy to, że w lekki, ale przy tym rzetelny sposób popularyzują osiągnięcia naukowe.
Czy czytelnicy traktują te portale tylko i wyłącznie jako rozrywkę, zbiór śmiesznych historyjek? Niektórzy pewnie tak. No trudno – w najgorszym razie to, co miało być przekazem popularnonaukowymrh, stanie się – dla niektórych – tylko śmiechoterapią. Ale w końcu – naprawdę śmiech to zdrowie!
Na koniec powrócę do początkowego kulinarnego porównania – ale nieco inaczej. Z popularyzacją nauki jest trochę jak z opowieścią o gotowaniu „zupy na gwoździu” z fraszki Aleksandra Fredry („Cygan i baba”). Oto recepta: aby skusić odbiorców, proponujemy im upichcenie takiej właśnie dziwnej potrawy z gwoździa (czytaj: „żartów, anegdot czy innych ciekawostek”), po czym – gdy słuchaczy trzymamy już w garści – dodajemy cichaczem wszystkie klasyczne składniki: wodę, kaszę, sól, masło (czyli „treści naukowe”).
Mało wyszukany fortel? Na pewno, ale to działa! Tylko pamiętajmy o tym, żeby nie przeholować z ilością serwowanych anegdot i innych smaczków. Wszak z samych gwoździ nikt jeszcze zupy nie wyczarował.
Szymon Łucyk
Źródło: www.naukawpolsce.pap.pl
http://laboratoria.net/felieton/22117.html